Muzyka na Wielkanoc

gettyimages-81335188-612x612

Kiedy myślimy o muzyce która towarzyszy Świętom Wielkiej Nocy do głowy od razu przychodzą nam dwa genialne dzieła. I chociaż nie wiem co by się działo, to chyba nic już tego nie zmieni. To „Pasja według św. Mateusza”- Bacha i „Mesjasz” – Händla. Dzieła te są często ze sobą zestawiane i porównywane. „Mesjasz”, to nie tylko słynne „Alleluja”, mimo poważnej, można by rzec podstawowej dla człowieka tematyki tego oratorium, geniusz kompozytora sprawia, że jest ono przystępne w odbiorze, momentami zwiewne, rzadko patetyczne, a prawie zawsze uwodzicielskie i wciągające słuchacza w swój świat.  Z kolei „Pasja według św. Mateusza” zawiera wszystko to,
co w Bachu lubimy i podziwiamy, wspaniałą polifonię, logiczną, matematyczną konstrukcję, bogactwo harmonii i melodyki. Nie ma się co łudzić, że znajdziemy
w literaturze muzycznej coś, co zbliży się do tych dwóch przykładów muzycznego geniuszu. Jestem gotowy dać odpór każdemu, kto będzie miał inne zdanie,
nie wykluczając nawet użycia środków perswazji bezpośredniej.

Jednak sprawa może się nieco skomplikować. Jesteśmy częścią tak zwanej kultury zachodniej, ale co będzie kiedy spojrzymy na Wschód? Wschód czyli Kościół prawosławny. Nam w Polsce prawosławie kojarzy się często z Rosją i Rosjanami, pamiętać jednak należy, że Rosjanie przyjęli chrzest dopiero w roku 988 od Bizancjum czyli od… Greków. Do wielkiej schizmy wschodniej doszło zaś w roku 1054. Wcześniej, my łacinnicy tworzyliśmy jeden Kościół z prawosławnymi. Co jednak wynika zatem
z tego długiego i szczegółowego wywodu dla muzyki? Ano to, że oba Kościoły rozwijały się inaczej i ulegały innym wpływom. W Kościele prawosławnym językiem liturgicznym był grecki, co skutkowało naturalnym oddziaływaniem kultury i tradycji hellenistycznej. Ze względu zaś na położenie geograficzne wchłaniał on także wpływy syryjskie, żydowskie, a nawet egipskie. W efekcie muzyka liturgiczna katolików i prawosławnych różni się od siebie tak jak niebo i ziemia, chociaż i my, i oni kierujemy się w naszej muzyce raczej do Nieba.

Fr. Nikodimos Kavarnos – Eksedysan me (Zdradzili mnie)

Grecki Prawosławny Hymn na Wielki Piątek, Haga Sophia 2008 r., Konstantynopol

Ani to nie przypomina „Pasji”, ani „Mesjasza”, a jednak po wysłuchaniu znajduję się
w stanie wielkiego podziwu dla tej muzyki. Nie słucha się jej łatwo, to inne harmonie, brzmienia, budowa utworów, język. Pamiętajmy również o tym, że muzyka cerkiewna jest zawsze muzyką wykonywaną a cappella. Jednak komuś, kto zada sobie trochę trudu
i otworzy się na inny muzyczny świat może sprawić ogromną satysfakcję i dostarczyć głębokich przeżyć.

Fr. Nikodimos Kabaranos – Egkomia B’stasis/Aksion esti

Grecki Prawosławny Hymn na Wielki Piątek

Prawosławna muzyka liturgiczna oparta jest na innych skalach niż współczesna muzyka Zachodu. Skale te wywodzą się z antyku, tak jak na przykład skala dorycka, frygijska
czy lidyjska. Tworzone przez Greków zawierały jednak elementy wschodnich kultur
o których wspomnieliśmy wcześniej. W muzyce Zachodu przetrwały one w postaci skal modalnych na których opiera się chorał gregoriański. No dobrze, ale po co nam
to wszystko wiedzieć? Albo się nam muzyka podoba, albo nie. Dla przeciętnego odbiorcy pewnie nie ma to znaczenia, my jednak spróbujmy pójść trochę dalej.

W roku 1953 niejaki George Rusell, amerykański pianista i teoretyk muzyki opublikował książkę pod tytułem: „Lydian Chromatic Concept of Tonal Organization”, brzmi
to trochę jak czarna magia, ale dzieło to dało podstawy teoretyczne do powstania jazzu modalnego, czyli wykorzystującego właśnie antyczne skale modalne, takie jak
na przykład skala lidyjska. Koncepcje Rusella wykraczały także daleko poza jazz.
To wszystko może brzmieć nieco zawile, jednak kiedy słuchamy muzyki, w której wykorzystano tą koncepcję, takie zawiłe już nie jest. Można się o tym przekonać zapoznając się z najbardziej znaną płytą jazzową świata czyli „Kind of Blue” – Milesa Davisa. Co warto odnotować, jej miłośników znajdziemy także wśród osób, które
na co dzień jazzu nie słuchają. Tak oto Miles Davis, John Coltrane, Eric Dolphy, Bill Evans i niezliczona rzesza innych muzyków stali się spadkobiercami antycznej, średniowiecznej i bizantyjskiej tradycji i kultury muzycznej.  Czy może nas to dziwić? Może trochę tak, ale przypomnijmy sobie, że muzyka – jest tylko jedna.

Dużo poświęciliśmy dzisiaj Wschodowi, spójrzmy zatem na koniec jeszcze raz
na Zachód. Oto parafialny chór męski Kościoła Adwentystów Dnia Siódmego
z miejscowości Huntsville w Alabamie, USA.

Take 6 – Spread love

A więc, szerzmy miłość i cieszmy się Świętami Wielkiej Nocy!
Czego Drogim Czytelnikom i sobie samemu życzę.

Reklama

Jak słuchać muzyki?

Supper_Party_ 001

Mój Ojciec często prosił mnie o to abym: „Wyłączył to wycie”. Było tak kiedy słuchałem muzyki w swoim pokoju, było tak również, kiedy włączałem moją Elizabethkę, którą ustawiłem w centralnym punkcie naszego warsztatu, (ponieważ przez wiele lat pracowaliśmy razem), i która pracowała z nami od rana do wieczora, umilając nam czas, chociaż bardziej jednak mi niż Jemu. Przez wiele lat myślałem, że mój Ojciec nie lubił muzyki, ale ostatnio doszedłem do wniosku, że tak nie było i być może ten felieton w części wyjaśni to, co mam na myśli.

Zacznijmy od określenia dwóch sytuacji, w których słuchamy muzyki, pierwszą byłaby taka, kiedy słuchamy jej w tak zwanym „tle” – tak jak ja z moim Ojcem – na przykład pracując. Spotykamy się z tym każdego dnia nieskończoną ilość razy. W biurze, w supermarkecie, w restauracji, w naszym samochodzie w końcu w naszych mieszkaniach. Włączamy radio, CD, youtube lub Spotify i oddajemy się swoim sprawom. Muzyka, (o ile nie jest zbyt agresywna), sączy się z głośników nie przeszkadzając nam, a wręcz przeciwnie wprowadzając nas w dobry nastrój, stan relaksu i odprężenia. Podzielę się tutaj małą anegdotą. Miałem kiedyś przyjemność rozmawiać ze starszym już nieco panem, który był murarzem. Powiedział mi, że jedną z najważniejszych rzeczy jakie robi w trakcie dnia to włączenie rano radia, i że nie wyobraża sobie jakby mógł inaczej rozpocząć dzień i pracować bez tego rytuału. I wielu z nas tak robi. Tylko ów starszy pan, mieszkał na budowie, w dopiero co powstającym budynku, w spartańskich warunkach,
a na dodatek był tam sam. Uświadomiłem sobie później jak wiele daje mu w jego sytuacji radio. I muzyka, której może posłuchać dzięki temu wspaniałemu wynalazkowi.
On z muzyką płynącą rano z radia, nie czuł się już sam.


Nie ma nic złego w takim słuchaniu muzyki, wypełnia ona ciszę, która inaczej mogłaby stać się nieznośna, jak dla mojego znajomego murarza. W wielu sytuacjach, tak właśnie słuchana muzyka wzmaga nasze przeżywanie rzeczywistości i odczuwane uczucia, jak na przykład w czasie romantycznej kolacji czy wtedy, kiedy jesteśmy bardzo blisko
z kimś, kogo kochamy, (salute to George Michael i Barry White!).


Jednak należy sobie tutaj zadać pytanie: czy w takich okolicznościach bardziej słyszymy czy słuchamy?

Podział ten w języku polskim jest może mniej zauważalny, (choć bez wątpienia istnieje), w języku angielskim mamy dwa różne czasowniki „to hear” i „to listen”, które odpowiednio określają nasz sposób słuchania. Pisze o tym Ludwik Erhardt, wieloletni redaktor naczelny czasopisma „Ruch Muzyczny” w książce „Sztuka Dźwięku”, w której cały rozdział jest poświęcony temu zagadnieniu. Wspomina również o tym N. Harnoncourt.

Jeśli w obecnych czasach my w większości „to hear”, to jak trzeba „to listen”? Moja znajoma, która jest nauczycielką tańca, kiedy włączałem jej coś do posłuchania, w tym samym momencie przerywała rozmowę i zaczynała wsłuchiwać się w dobiegającą muzykę. Może było to jej zawodowe skrzywienie, ponieważ tancerze muszą wsłuchiwać się w muzykę aby tańczyć w rytmie, ale sytuacja ta uświadomiła mi pierwszą podstawową zasadę – kiedy chcesz słuchać, („to listen”), nie należy rozmawiać. Drugą zasadą mogłoby być to abyś zaczął podążać za tym co słyszysz. Nie chodzi mi tu o poszufladkowanie sobie w głowie, że to na przykład kwartet smyczkowy Mozarta, okres klasycyzmu i tak dalej, (to może kiedyś również być pomocne), ale na podążaniu za melodią, rytmem, harmonią, myślą danego utworu czy w końcu za jego duchem.

Nie wiem czy byłem takim szczęściarzem i nie wiem jak wygląda dziś edukacja muzyczna w szkołach, ale w moich czasach, nasza nauczycielka muzyki włączała ‚Źródło Aretuzy” Karola Szymanowskiego i zachęcała nas do znalezienia w tym utworze elementów, które oddawałyby dźwięki płynącej wody. Niewiele z tego wtedy zrozumiałem i nie specjalnie mi się podobały te „piszczące” skrzypce, ale zapamiętałem tytuł i kompozytora, i może o to właśnie mojej nauczycielce chodziło, no bo niby jak 15-letnie dziecko może zrozumieć taką muzykę?

Na koncercie w filharmonii, sali koncertowej czy dobrym klubie słuchamy muzyki jednocześnie przy tym nie rozmawiając, nie zajmujemy się pracą lub jakimiś przyjemnościami, koncentrujemy naszą uwagę w największym stopniu na muzyce, (jeśli tylko ktoś obok nas dziwnym trafem nie zaczął chrapać). Wyjątek stanowią tutaj koncerty muzyki popularnej rocka, popu czy rapu. Tutaj nie słucha się w skupieniu ale śpiewa wraz z wykonawcą, tańczy, krzyczy i gwiżdże. To również według mnie mieści się w kategorii „to listen”, jakkolwiek zaprzeczało by moim wcześniejszym obserwacjom. Ale o tym napiszę może innym razem.

Dlaczego jednak jest tak, że my obecnie częściej „to hear” niż „to listen”? Składa się
na to kilka powodów z których jednym z pierwszych jest fakt, że w dzisiejszych czasach mamy po prostu za dużo muzyki wokół nas –  jak już o tym wspomnieliśmy na samym początku. Powoduje to, że przestajemy zwracać na nią uwagę, przestajemy słuchać a ciągle słyszymy. Jeśli częścią naszej rodziny jest wiecznie narzekający i zrzędzący dziadek, to wcześniej czy później przestajemy zwracać uwagę na to co mówi, nawet jeśli go bardzo kochamy i szanujemy. Podobnie dzieje się z muzyką i jej słuchaniem. Radio i gramofon to wynalazki z końca XIX wieku, wcześniej słuchacze zdani byli na muzykę wykonywaną na żywo w filharmonii, w operze, na dworach, w czasie ulicznego przedstawienia, czy słuchając wędrownych bardów i trubadurów. Wynalazek radia, płyty gramofonowej, magnetofonu, płyty CD i w końcu odtwarzaczy Mp3 i streamingu sprawił, że możemy mieć muzykę jaką chcemy, ile jej chcemy i gdzie chcemy. Jednak w świecie obfitości mamy też i klęskę urodzaju. Coraz trudniej znaleźć coś oryginalnego, poruszającego,  mającego charakter autentycznego przekazu, autentycznej wypowiedzi twórcy. I nie ma to nic wspólnego ze stopniem skomplikowania materii muzycznej –  wyjący bluesman Howling’ Woolf może być bardziej oryginalny i nowatorski w swoim przekazie od Pendereckiego.

By nie mnożyć bytów ponad potrzebę, zachęcam do obejrzenia bardzo interesującego filmu, zawierającego wiele ciekawych spostrzeżeń pod którymi podpisuję się obiema rękoma. Mimo, że jest on w języku angielskim jego sens i znaczenie jest zrozumiałe nawet dla osoby średnio znającej ten język. Klikając w kwadracik na prawo od zębatego kółka na pasku odtwarzania można włączyć lub wyłączyć tekst.

Cóż więc zatem pozostaje nam robić? Namawiam do ciszy. Do wyłączenia radia
i komputera, do nie włączania odtwarzacza CD i Mp3, do nie słuchania radia
w samochodzie. Chociaż przez jeden dzień. Jakkolwiek paradoksalne może nam się
to wydawać, im mniej muzyki będziemy słyszeć, tym bardziej będziemy jej słuchać. Posłuchajmy czasem rady mojego Ojca i wyłączmy to wycie. Może wówczas muzyka, którą codziennie jesteśmy otoczeni ukaże nam swoje nowe oblicze?

 

Czy Ziemia śpiewa i czy muzyka zawsze musi być dźwiękiem?

Smoke from California over the Pacific Ocean, variant

Na pierwszy rzut oka jest to głupie pytanie, z drugiej jednak strony podobno głupich pytań nie ma, są tylko głupie odpowiedzi. Jak w takim razie będzie brzmiała mądra odpowiedź, na to pytanie? Mądra odpowiedź na to pytanie będzie brzmiała następująco: „Nie, Ziemia przecież nie potrafi śpiewać”. Ale czy na pewno?

W ramach eksploracji kosmosu NASA umieściła na kilku sondach, (między innymi
na sondzie Voyager), anteny, które były w stanie odbierać drgania plazmy, naładowanych cząsteczek posiadających właściwości elektromagnetyczne, pochodzących z wiatru słonecznego, jonosfery i magnetosfery planet układu słonecznego, które wchodziły ze sobą w różne interakcje. Drgania te były nagrywane
w zakresie słyszalności słuchu człowieka, (teoretycznie od 20Hz do 20 000Hz). O ile się nie mylę, były one następnie, za pomocą programu komputerowego, zamieniane
w cyfrowe pliki dźwiękowe możliwe do odtworzenia przez komputer czy odtwarzacz CD i ostatecznie trafiły również do Internetu. Ukazała się nawet płyta, której okładkę można zobaczyć w końcówce tego krótkiego klipu.

Jak to brzmi i co o tym sądzić pozostawiam do odpowiedzi tym, którzy będą chcieli posłuchać tych dźwięków i obejrzeć ciekawą animację. Mi nasunęło się skojarzenie
ze Studiem Eksperymentalnym Polskiego Radia  i muzyką, którą tam tworzono.

Niedawno miałem okazję zobaczyć film, o jednym,
, z kompozytorów związanych z tym studiem, (a było ich naprawdę wielu), Eugeniuszu Rudniku. Słuchając jego muzyki, będzie się nam to wydawać nie do uwierzenia, że muzyka ta była tworzona bez użycia komputerów, samplerów, cyfrowych konsol etc., a jednymi
z najważniejszych narzędzi kompozytorskich były nożyczki i taśma magnetofonowa. Mimo, że mówimy tutaj o dość poważnych sprawach, to zachęcam do obejrzenia zwiastuna filmu o tej wybitnej postaci, który tą trudną, tworzoną przez siebie muzykę miał odwagę czasami traktować niepoważnie, podobnie jak i swoją osobę.

Jednym z najaktywniejszych popularyzatorów twórczości Rudnika jest wiolonczelista Bogusław Błaszczyk, członek „Grupy MoCarta”, kojarzonej z lżejszą odmianą muzyki.
Na marginesie można tu również dodać, że muzycy tej grupy podejmują się także innych wyzwań, na przykład w 2002 r., wystąpili na Warsaw Summer Jazz Days z wspomnianym już tutaj wcześniej Bobbym McFerrinem, co potwierdza popularne twierdzenie, o tym, że muzyka jest jedna.

Muszę zaznaczyć, że na eksperymentalnej muzyce elektronicznej i współczesnej muzyce poważnej znam się tak, jak pies na gwiazdach, więc proszę tych, którzy takimi dyletantami nie są o łagodny wymiar kary, jeśli napisałem coś niezgodnie ze sztuką.

Dość daleko już zaszliśmy w naszej podróży do źródeł muzyki. Od pulsującego rytmu
w łonie naszej matki, do ostatniej planety naszego układu słonecznego – Neptuna, (przypomnę tym, którym to umknęło, że Pluton w 2006 r., decyzją Międzynarodowej Unii Astronomicznej zmienił się z planety w plutoidę).

Być może kiedyś pójdziemy dalej, tymczasem pora już chyba wrócić na Ziemię i zająć się tym co tu i teraz.

Jeszcze trochę o źródłach muzyki

W moim poprzednim wpisie starałem się pokazać związek między ludzkim ciałem,
a źródłami muzyki, czy bardziej dokładnie – rytmem. Można tu jeszcze przytoczyć kilka ciekawostek z tym związanych. W roku 1970, ukazała się płyta „Music from my Body”, autorstwa Rona Geesina i Rogera Wrighta (tak, tak, tego Rogera Wrighta). Zawierała ona ścieżkę dźwiękową do filmu pt. „The Body”. Piosenki i utwory na tym albumie połączone są z całym spektrum naturalnych dźwięków fizjologicznych ludzkiego ciała. Jeśli ktoś natomiast miał okazję kiedykolwiek zobaczyć koncert Bobby McFerrin’a, to wie, że traktuje on swoje ciało również jako instrument per se, wydobywając z niego czasami zaskakujące dźwięki, klepie się po brzuchu, pociera dłonią policzek, głaszcze swoją szyję i tym podobne.

Embed from Getty Images

Ale nawet tak wspaniały organizm, czy też instrument jakim jest ludzkie ciało – bowiem  nasz głos, jest dość powszechnie uznawany za najdoskonalszy instrument jakim dysponuje człowiek – nie wystarczy by stworzyć muzykę.

Dotychczas byliśmy na nim skoncentrowani, więc pora przyjrzeć się temu co wokół nas. W filmie, który poleciła mi moja przyjaciółka, pod tytułem „August Rush”, jest taka scena kiedy to główny bohater – młody chłopak, który uciekł z domu dziecka
w poszukiwaniu swoich rodziców, znajduje się po raz pierwszy w dużym mieście,
(to Nowy York, ale może być każde inne większe miasto na świecie). Jest poranek,
na ulicy słychać codzienny gwar tętniącego miasta. August rozgląda się i zaczyna wsłuchiwać w dobiegające do niego dźwięki. Jakiś papierek szeleszczy na ulicy unoszony podmuchem wiatru, to tu, to tam słychać klaksony samochodów, gdzieś
w oddali pracuje młot pneumatyczny, a z podziemi dobiega odgłos metra. Ponieważ August jest muzycznym geniuszem, (choć tego jeszcze w tym momencie filmu nie wiemy), tworzy z tych wszystkich dźwięków, w swojej wyobraźni własną muzykę,
a może raczej to wszystko j e s t dla niego muzyką, którą ten mały chłopak zaczyna dyrygować. (sic!)

Zatem źródłem muzyki są również dźwięki, które nas otaczają i które słyszymy codziennie. Mowa była o dużym mieście. Wyobraźmy sobie teraz, że jesteśmy gdzieś, gdzie nie docierają do nas odgłosy naszej cywilizacji, na przykład w jakimś dziewiczym lesie o poranku. Co będzie dobiegało do naszych uszu?

Embed from Getty Images

Oczywiście śpiew ptaków, być może najdoskonalszy śpiew na świecie, bo nieskażony ludzką ułomnością. Śpiewający ptak jest zawsze doskonały w swoim wykonaniu,
a śpiewający człowiek już niekoniecznie.  Ale przecież oprócz śpiewu ptaków mamy
i inne dźwięki, szum liści, brzęczenie owadów, odgłos padającego deszczu, pohukiwanie jakiejś bestii w zaroślach. A kiedy przyjdzie burza, to dopiero jest symfonia przy której V Beethovena to łagodna kołysanka. To ciekawe, bo przemawia do nas zarówno materia ożywiona, zwierzęta, ptaki, owady, jak,
i nieożywiona, wiatr, deszcz, grom lub morze. I tak się czasami zastanawiam, jaki ma ubaw Ten, który gra Sobie na tych wszystkich instrumentach jak Mu się żywnie podoba.

W historii rozwoju muzyki istniała przez dość długi okres tendencja do imitowania dźwięków natury. Wraz z pojawieniem się instrumentów elektrycznych trudno już o taki związek. Jeśli współczesnie muzyk coś imituje, to jest to na przykład dźwięk zrzucanych i wybuchających bomb, tak jak zrobił to Jimi Hendrix na festiwalu
w Woodstock grając amerykański hymn narodowy.

Czy mamy już wszystkie elementy z których tworzy się muzykę? Oczywiście nie.
Tym bowiem, który porządkuje i układa te wszystkie elementy w jakąś całość
jest człowiek – kompozytor, wykonawca, dyrygent. A w wielu przypadkach grupa ludzi, poczynając od duetu a na orkiestrze symfonicznej i pełnoobsadowym chórze kończąc. W XX  wieku były wprawdzie próby rozszerzenia tego aparatu wykonawczego na przykład o 4 helikoptery, (Helikopter String Quartet – Karlheinz’a Stockhausen’a) lub o 12 odbiorników radiowych, (Imaginary Landscape nr 4 – Johna Cage’a), ale jakoś się to szerzej nie przyjęło.

Mogłoby się wydawać, że przyjrzeliśmy się z grubsza wszystkim elementom składającym się na muzykę. Niestety, mam złą wiadomość. To dopiero początek mojej i mam nadzieje, mojego Czytelnika, podróży po muzyce. Która tak naprawdę, nigdy się nie kończy…

Skąd się bierze muzyka?

Moja siostra powiedziała niedawno, że jedyna rzecz na jakiej naprawdę się znam
to muzyka. Ucieszyło mnie to i zarazem nieco zasmuciło. Ucieszyło – bo to miło kiedy ktoś stwierdza, że na czymś się znamy, a zasmuciło – ponieważ stwierdziła
że jest to jedyna taka rzecz, a ja w swojej naiwności myślałem, że takich rzeczy jest więcej. Pewnie mówimy komuś czasami coś takiego, aby mu sprawić przyjemność.
No ale jak już się na tej muzyce znam, (przynajmniej według mojej siostry),
to wypadałoby coś na ten temat napisać.

Więc do rzeczy. Pierwszym dźwiękiem jaki słyszymy w naszym życiu musi być zapewne dźwięk bicia serca naszej matki. Słyszymy również i inne dźwięki związanez jej organizmem takie jak jej oddech, odgłosy trawienia czy przełykania, krew płynącą w żyłach i inne, ale to właśnie jej serce, bijące nieustanie, bez przerwy wyznacza rytm naszego życia w jej łonie. Kiedy przychodzimy na świat, rytm jej serca zamieniamy na swój własny i często już się w niego nie wsłuchujemy. Bardziej zwraca on naszą uwagę na przykład po dużym wysiłku lub odwrotnie, kiedy zaczyna być bardzo słaby.

Embed from Getty Images

Po co o tym piszę i jaki to ma związek z muzyką? Otóż, z fizycznego punktu widzenia muzyka to dźwięk (czyli drgania powietrza w postaci fal), uporządkowany w określony sposób. Czynnikami, które porządkują dźwięk jest jego wysokość – inaczej częstotliwość drgań, długość trwania, następstwo kolejnych dźwięków – czyli melodia, rytm – czyli czas który oddziela poszczególne dźwięki od siebie, oraz harmonia – czyli współbrzmienie wielu dźwięków jednocześnie. No i tak mniej więcej z tego składa się cała muzyka. Dodać tu jeszcze można ciszę, która również jest elementem muzyki (poszczególne dźwięki oddzielone są od siebie pauzami). Mamy więc rytm, melodię, harmonię i ciszę.

Zatrzymajmy się na chwilę przy rytmie. Jak pisze Nicolaus Harnoncourt
w książce „Muzyka mową dźwięków”, (na którą to będę się jeszcze wielokrotnie powoływał)(…w muzyce renesansowej istniało tempo podstawowe, wynikające
z natury – na przykład z tempa kroku lub uderzeń pulsu – wobec którego wszystkie
inne tempa pozostawały w jakiejś relacji…). Istniało również coś takiego
jak orientacja według pulsu, przyjmująca jako przeciętną 80 uderzeń serca na minutę. To zbliża nas już nieco bardziej do muzyki, a dokładniej do jednego z jej podstawowych elementów – czyli rytmu. Dla tych, którzy jeszcze nie widzą związku między rytmem serca – czyli pulsem, a muzyką przygotowałem przykład poniżej:

Do cholery! Trzeba tego posłuchać jeszcze trochę dalej:

Przypomnę, że renesans to wiek XVI, czyli ni mniej, ni więcej tylko jakieś 500 lat temu, zatem grupa Pink Floyd nie była tutaj całkowitym nowatorem, niemniej wykorzystała puls bardzo twórczo.

Ale jaka może być puenta tych rozważań? Określiliśmy sobie, w bardzo dużym uproszczeniu, co to jest muzyka od strony fizycznej czy akustycznej (rytm, melodia, harmonia, cisza, może jeszcze dynamika). Pozostaje odpowiedź na to skąd się ona bierze? Tak mi się wydaje, że w jakimś bardzo niewielkim stopniu, już odpowiedziałem na to pytanie, a jeśli ktoś nadal nie jest przekonany, niech wsłucha się raz jeszcze w ciemną stronę Księżyca.

Ale po co?

W Wordzie pisze się jednak lepiej niż w OpenOffice. Długo zastanawiałem się nad tym, o czym powinien być ten pierwszy wpis na moim blogu. Jakieś 7 lat, bo wtedy po raz pierwszy zarejestrowałem się na WordPress.com, jeszcze nie bardzo wiedząc co to jest, (ta niewiedza utrzymuje się nadal). Napisałem dwa słowa po angielsku: „Hello world!”,
i przez 7 lat to mi wystarczało. No bo skoro WordPress.com, to i może być „Hello world!”. World i word to w końcu dość podobne słowa, choć znaczenie jest nieco różne.

Once upon a time from my window

Internet jest cudownym wynalazkiem i jak każdy wynalazek, jak każde narzędzie, może być używany dobrze lub źle, jednak nie każdy wynalazek przynosi przeobrażenie całej ludzkości, takich nie było aż tak wiele. Dziś trudno sobie wyobrazić jakąkolwiek dziedzinę życia w której Internet i komputery nie  byłyby obecne i nie ma tu powodu, by rozwodzić się nad tym oczywistym faktem. Bardziej interesującą kwestią jest to, jak wpłynął on i będzie wpływał na nasze wzajemne relacje, nasze zachowania, na kształtowanie naszych postaw, wzajemną komunikację, na to co myślimy… listę można by ciągnąć w nieskończoność.

Całe to przeobrażenie dokonało się na naszych oczach i zajęło tylko trochę więcej
niż dwie dekady, (w Polsce, bo na świecie trwało to trochę dłużej). Pamiętam jak jeszcze w 1996 r., zastanawialiśmy się w firmie co to jest ten cały Internet, i jak się do niego podłączyć, i czy jest nam to potrzebne i ewentualnie do czego. Dziś takich wątpliwości nie ma już nikt, a ludzie mają Internet w telefonach, których moc obliczeniowa jest wielokrotnie większa od tej, jaką posiadał komputer statku Apollo 11, który w 1969 roku wylądował na Księżycu.

Kilka dni temu zostało przerwane moje połączenie z siecią, tak około północy. Zadzwoniłem do Orange z pytaniem czy jest jakaś awaria, uprzejmy pan odpowiedział, że tak, i że Internetu nie będzie do rana, na to ja pozwoliłem sobie na mały żart i zapytałem go jak ja mam w takim razie teraz przeżyć tę noc? A on, bardzo trzeźwo odpowiedział, że może trzeba położyć się spać i była to dobra rada, której można posłuchać nie tylko wtedy, kiedy tracimy dostęp do Internetu w wyniku awarii.

Pochodzę z  pokolenia, które zna świat jeszcze z przed Internetu i telefonów komórkowych. Nie wydaje mi się aby był to gorszy świat. Może nawet był lepszy. Ale raz wypuszczonego dżina z butelki nie da się już z powrotem tam zagonić, więc przyjdzie nam z nim, lepiej lub gorzej żyć.

Ale nie o Internecie chciałem pisać, ale o tym dlaczego w ogóle mam pisać? Istnieje wiele powodów, które mnie przed pisaniem powstrzymywały. Na czele wysuwa się oczywiście moje wrodzone lenistwo, ale istnieje inny, równie ważny powód, mianowicie potrzeba odpowiedzi na pytania: „Czy ja mam w ogóle coś do powiedzenia?”, „Czy jest to w jakiś sposób ważne?”, „Czy mogę podzielić się jakimiś myślami lub spostrzeżeniami, które są interesujące dla innych?”. Te pytania pozostają dla mnie otwarte, ale ponieważ w ostatnim czasie otrzymałem kilka zachęt od ludzi z którymi się spotykam postanowiłem spróbować. W najgorszym razie zostanę grafomanem, co nie jest aż tak bardzo szkodliwe dla mnie (choć pewnie może być groźne dla moich bliskich).

Jedna z zachęt, które otrzymałem przyszła od samego WordPress.com. Oto ona
w oryginale:

„We can’t wait to see what you create with us.❤”

Takie powitanie otrzymuje zapewne każdy otwierający konto na tym serwerze,
ale jakie to miłe i motywujące!

Dawniej pisało się pamiętniki, dziś piszemy blogi. Jest między nimi duża różnica
i pewne podobieństwo. Pamiętnik, dziennik, raptularz pisało się przede wszystkim
dla siebie, może z jakąś myślą o potomnych, ale nie były one przeznaczone do czytania natychmiast po napisaniu, tu i teraz. Pisząc blogi z zadowoleniem witamy każdego nowego czytelnika i odczuwamy małą satysfakcję z każdego nowego like’a. Ot XXI wiek!

Ale jak by nie było, pisanie pozwala nam uporządkować nasze myśli, wyrazić nasze poglądy, opisać nasz nastrój czy uczucia. I może pozostawić po sobie jakiś ślad.
Cóż, „Verba volant, scripa manent!”.